Wczorajszy dzień treningowo znowu był spokojny, ale dość obfitujący w przygody ;-)
Rano biegałam 8 km, znowu w żałosnym tempie, jak zwykle trochę spowodowane ciągłymi podbiegami. Po drodze wystraszyłam panie maszerujące z kijkami po lesie (zresztą ja też się przeraziłam- nie spodziewałam się, że spotkam kogoś w środku lasu o szóstej rano). Porcja planków, wybieganie psów dyskami i na rower. Już w tym momencie zaczęły się schody.
W dniu pracującym nie ma sensu wyjeżdżać rowerem szosowym na drogi w okolicach Kartuz. Jednojezdniowe (i dziurawe) ulice są dosłownie zawalone samochodami, w tym również ciężarowymi, które zawsze się spieszą. Kilka razy skusiłam się na przejazd głównymi ulicami i po niespełna 30 km byłam już psychicznie zmęczona. Nie da się zrobić treningu w takich warunkach, zupełnie mija się to z celem i jest zwyczajnie niebezpiecznie. Po wielu kombinacjach, w zeszłym roku udało mi się w końcu znaleźć kawałek w miarę przyjaznej drogi, po której można pojeździć na szosie (co prawda nie próbowałabym wjeżdżać tam w godzinach, w których ludzie masowo podróżują do pracy, ale około 10-11 można już śmiało ruszać). Bez szału, bo droga w jedną stronę ma 5-6 km i trzeba jeździć w tę i z powrotem. Lepsze jednak to niż nic, więc chętnie jeździłam na swoją pętelkę i tam jak chomik w kołowrotku nabijałam kilometry. Tegoroczny plan na szosowe dni poza weekendem był więc oczywisty: kręcenie między Kobysewem a Żukowem.
Zdarzył mi się jednak nieprzeciętny pech. Przedwczoraj zapadła się główna droga prowadząca z Kartuz do Żukowa, a co za tym idzie.. wyznaczono objazd 'moimi' ulicami! Dowiedziałam się o tym z radia, kiedy jechałam na dół do Grzybna z szosówką w bagażniku. Pojechaliśmy jeszcze w tamto miejsce, żeby się przekonać, czy rzeczywiście wszyscy pchają się tamtędy. Niestety.. No cóż, głową muru nie przebiję, własnymi rękami drogi nie załatam. Moje wkurzenie osiągnęło graniczny poziom, bo wiedziałam, że do momentu naprawienia nieszczęsnej ulicy nie mam gdzie jeździć na Różowej Strzale między poniedziałkiem a piątkiem (a jak szybko naprawia się w Polsce ulice, to chyba każdy wie). Jednak Wojtek, Złoty Umysł, wpadł na świetny pomysł- pojedźmy do Kartuz, skręćmy w prawo na światłach, tam są takie miasteczka, zobaczymy.. Pojechaliśmy i przekonaliśmy się! Otworzyły się przed nami piękne, PUSTE drogi, w dużej części zalesione, z ciągłymi podjazdami i zjazdami. Kiedy pozbierałam szczękę z podłogi Wojtek wysadził mnie i rower z samochodu i rozpoczęłam trening. Tym razem jechałam swoim, konkretnym tempem, nie oszczędzając się specjalnie na podjazdach (i starając się nie hamować za dużo zjeżdżając..). W pewnym momencie osiągnęłam 89% tętna maksymalnego, ale na całym dystansie miałam średnio 75% HRmax, a więc bardzo przyzwoicie. Średnia prędkość 28.7 km/h, wzrost wysokości ~840 metrów. Cudne miejsce.Nie mogę się doczekać, kiedy następnym razem tam pojadę, choć wiem, że byłoby trudno wykręcić tam 80-100 km, chyba że w ślamazarnym tempie. Zobaczymy.
Po powrocie zdążyłam tylko wpaść pod prysznic, zjeść, ogarnąć się i zaraz pojechaliśmy do Gdańska. Jak to zwykle bywa, dopadł mnie nie znoszący sprzeciwu SEN. Niestety Wojtek kazał mi nawigować, więc mogłam spać tylko jednym okiem, bo drugim trzeba było ogarniać GPSa. Pod Aquaparkiem w Sopocie ledwo wytoczyłam się z samochodu, ciągle trzymana przez nieodpartą potrzebę ucięcia drzemki. Na szczęście na basenie spanie zupełnie mi przeszło, być może dlatego, że musiałam dzielić tor z rozpaczliwcami, którzy pływali w płetwach tak wolno, jak ja pływam ćwiczenia czucia wody (!!!). Nie było łatwo ani przyjemnie, ale postanowiłam przekuć te niedogodności w zaletę i skupiłam się na tym, co warto robić na zatłoczonym basenie: propeller, nogi do delfina, same ręce do żaby i inne tego typu śmieszności. Sopocki basen naprawdę nie sprzyja treningom sensu stricto i nie sądzę, żeby ktokolwiek przychodził tam mocno pływać: wyjątkowo ciepła woda, bardzo śliskie ściany, wszędzie dużo ludzi. Wytrzymałam 40 minut różnych technicznych ćwiczeń i zakończyłam przyjemność przebywania w wodnym parku.
Prosto stamtąd pojechaliśmy do Na Falowców. Przed przyjazdem do Grzybna zapytałam Ulę, czy może pożyczyć nam na czas pobytu jedną albo dwie hopki. Odpuściłam Smoczkowi agility w lipcu, bo wiedziałam, że sierpień będzie dla niego naprawdę intensywny, nie tylko agilitowo, ale i w każdym innym aspekcie (w Grzybnie Smok może już zasypiać na stojąco, ale nadal będzie twierdził, że chętnie jeszcze pobiega). Na dwóch przeszkodach można już zrobić tyle rzeczy, że satysfakcja byłaby stuprocentowa. Jednak Ula przygotowała dla nas cztery stacjonaty, tunel i rozsuwany slalom! Takiej porcji szczęścia się nie spodziewałam :) Dzisiaj rozstawiliśmy cały tor i zaczęliśmy kicać. A co najlepsze.. mam prywatne seminarium z instruktorką! Z Sopotu pojechaliśmy bowiem na dworzec w Gdańsku, skąd odebraliśmy Kamową. Przez kilka dni będziemy wakacjować w Grzybnie we trójkę, organizując turnieje pingpongowe i eskapady na rowerach po lesie.
Późnym wieczorem, kiedy zaczęliśmy zbierać się do spania, przypomniałam sobie, że na górze, w pokoju Kamowej, nie ma światła. Wybrałam się więc na poszukiwania lampki. Ruszyłam wprost do pokoju obok, nazywanego komputerownią z racji nagromadzenia tam wszelkiego rodzaju sprzętu.. i zostałam przed drzwiami, szarpiąc bezskutecznie za klamkę. Zapierałam się jak mogłam, ale drzwi za nic nie chciały ruszyć. Przyszedł Wojtek, spróbował.. i nic. Po kilkunastu minutach wkroczyliśmy z ciężkim sprzętem w postaci śrubokrętów, młotka, kluczy.. W międzyczasie, choć było juz dość późno, postanowiłam zadzwonić do babci, żeby uzyskać błogosławieństwo na ewentualne wywalenie drzwi z zawiasami. Wreszcie, po przeszło godzinie nierównej walki, drzwi puściły.. Na szczęście nikogo nie było w środku :-) ale lampki też nie znaleźliśmy. Mogliśmy jednak ze spokojnym sumieniem położyć Kamową spać w pokoju obok. I nie martwić się, że jeśli dzisiaj przyjdzie do nas gość od Internetu, to będziemy musieli powiedzieć mu, że dostać się do serwerowni na pierwszym piętrze może jedynie po drabinie :-)
Poszliśmy spać wyjątkowo późno, więc wstanie rano nie było najprostsze, zwłaszcza że tutaj, na północy Polski, robi się jasno i słonecznie później niż w Warszawie. Ale wstaliśmy już dawno i zaraz zbieramy się na rowery- dzisiaj jesteśmy pogromcami lasów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz