Dzisiaj wreszcie, pierwszy raz w tym tygodniu, mogłam zrobić dwa treningi. W założeniu obydwa lekkie, w rzeczywistości Smok miał jakiś dzień geparda i tak pędził po lesie na naszym spokojnym rozbieganiu, że ledwo za nim nadążałam (Wszystkie wiewiórki i sarny kilka razy usłyszały, co o tym sądzę, ale do smoków najwyraźniej nie dotarły moje błagania i wrzaski. Nie wiem dokąd mu się tak spieszyło, ale następnym razem pójdzie ze mną biegać po wyczerpującej sesji frisbee...). Od razu plus pięćdziesiąt do życiowości.
No ale do czego zmierzam tym przydługim wstępem. Zmierzam do tego, że wydawać by się mogło, że w dni, w które pierwszy i jedyny trening kończę o ósmej rano i nie mam żadnych istotnych planów ze sprawami do załatwienia na mieście, będę człowiekiem-produktywnością w kwestiach związanych z pracą i innymi ważnymi życiowo rzeczami. ALE SKĄDŻE ZNOWU. Po raz tysiąc pięćset sto dziewięćsetny okazuje się bowiem, że kiedy nie trenuję, to po prostu natychmiast przestaję funkcjonować. Skończyłam właśnie czytać bardzo mądrą książkę, która dokładnie wyjaśnia ten mechanizm i mam ogromną nadzieję, że uda mi się bezpośrednio zgłębić ten temat i opublikować wyniki swojego researchu. W każdym razie tu się pojawia paradoks mojego życia, bo jak nie trenuję, to jestem ze wszech miar do niczego, a jak porządnie trenuję, to nie zostaje mi ani czasu, ani siły na nic poza podstawowym zakresem życiowych działań. Na realizację kreatywnych pozasportowych pomysłów pozostaje mi więc wąskie okienko dni obfitujących w średnio długie, mało do średnio intensywnych treningów...
Skończyłam właśnie dwadzieścia sześć lat. To brzmi strasznie źle, zwłaszcza że przecież dopiero co pisałam, że kończę dwadzieścia trzy i już wtedy wydawało mi się, że oto nadeszła starość albo - jak to kiedyś powiedziała moja kuzynka - wiek podeszwy. Tak jak pisałam już z tej okazji na facebooku, wiek zdecydowanie nie działa na moją korzyść w kontekście moich życiowych planów. Gdyby tak znowu mieć dziewiętnaście lat, może to wyglądałoby inaczej. Tak przynajmniej jest w teorii. Zawsze patrzyłam na to tylko z tej jednej strony, ale przecież prawda jest taka, że nie jestem fizycznie zmęczona - przecież tak naprawdę dopiero co zaczęłam zabawę ze sportem. Może wszystko ma swój czas. Kiedy miałam te 19 lat, to nie wiedziałam nawet, co to jest triathlon, a w bieganiu byłam na etapie "spróbuję żeby sprawdzić, czy wciąż to mi się tak bardzo nie podoba". Nawet trzy czy dwa lata temu nie byłam mentalnie gotowa na to, na co jestem teraz. I choć wiem, że pole do poprawy w tej kwestii jest wciąż spore, to jestem zdecydowana na to, aby każdego dnia się doskonalić. Cieszę się, że od pewnego czasu bez większych perturbacji jestem w stanie to robić. Powoli zamieniam każde "chciałabym" na "zrobię to".
Kurde, normalni ludzie w tym wieku pewnie myślą o pięciu się po szczeblach kariery w korporacji, posyłaniu dzieci do przedszkoli i wyboru optymalnego kredytu na mieszkanie. A ja ciągle rozkminiam, jak to zrobić, żeby szybko pływać. Blisko rok temu stwierdziłam, że sport dał mi tak gigantycznie wiele, że nawet jeśli wymiernie i teoretycznie nic z tego nie będzie, to i tak będę wiedziała, że było warto. Zdania nie zmieniłam, ale zmieniło się jeszcze jedno: przestałam zakładać możliwość, że nic z tego nie będzie.
Niestety nie każdy może żyć samym sportem, tak jak robią to profesjonaliści, i trzeba też myśleć o karierze, chociażby po to, żeby finansować swoje hobby. Jest to pewien kompromis, ale w dobrym tego słowa znaczeniu.
OdpowiedzUsuńPo przeczytaniu kilku wpisów na Twoim blogu utwierdziłem się w przekonaniu, że zmierzam w dobrym kierunku i że moja przygoda ze sportem właściwie dopiero się zaczyna. Ostatnio nawet zrezygnowałem z jednego treningu tygodniowo na siłowni na rzecz moich nowych triatlonowych zainteresowań. :)
Muszę przyznać, że Twój blog jest inspirujący, w przeciwieństwie do gnuśnej, tchórzliwej postawy życiowej wielu osób. Sport potrafi nauczyć człowieka bardzo wiele.
Wszystkiego dobrego w nowym roku!