Tymczasowo uszkodziła mi się zdolność sprawnego wiązania kolejnych akapitów, więc dzisiaj tylko garść luźnych myśli.
*
Kartę egzaminacyjną odzyskałam, czwarty rok rozliczyłam. Pół godziny czekałam w kolejce do dziekanatu, a tam dałam wyraz swojej wiecznej sierotowatości. Wiedziałam, że jeśli pani w dziekanacie nie będzie się wyjątkowo spieszyć, odeśle mnie do biblioteki po stempelek rozliczeniowy. Weszłam do sekretariatu, oddałam kartę- została przyjęta. A ja, durna, zamiast uciekać stamtąd ile sił w nogach, zaczęłam rozmawiać z panią w dziekanacie i utrzymałam tę rozmowę tak długo, aż zorientowała się, że brakuje mi wpisu z BUWu. Wycieczka przedłużyła się więc o przejażdżkę po kolejny nic nie znaczący wpis.
Zaczynam ostatni tydzień wakacji. Na piątym roku nadal będę miała nieprzyzwoicie mało zajęć. Tak mało, że aż wstyd się przyznawać, a jeszcze większy wstyd narzekać. Niemniej: narzekam! Znowu połowa planowanych zajęć będzie tak zwanymi zapchajdziurami, które trzeba przesiedzieć, zaliczyć, a potem o nich szybko zapomnieć.
W stosunku do Uniwersytetu mam naprawdę ambiwalentne uczucia. Delikatnie mówiąc.
* *
21 września wybiła trzecia rocznica wprowadzenia się do mieszkania przy Czerniakowskiej. Życie tutaj ma kilka wad, ale zalety rekompensują je wszystkie z nawiązką. Sama nasza kwatera jest przyjemna, komfortowa i z całkiem niezłymi widokami.
Mamy tu dwa pokoje, ale już od pewnego czasu sypialnia służyła nam tylko jako graciarnia, bo łóżko w dużym pokoju okazało się znacznie wygodniejsze (wreszcie nie budzę się ze zgniecionymi plecami). Dwa i pół roku zbierałam się do tego, aby kupić sobie biurko do małego pokoju- i w końcu, dokładnie trzy lata po zamieszkaniu tutaj, dokonałam tego zakupu. Proste, czarne biurko stanęło w sypialni, graciarnia zamieniła się w przytulne pomieszczenie, a mała rzecz wywołała całą rewolucję.
Mam swój pokój!!!
Tak, wiem- to strasznie autystyczne, żeby cieszyć się z wyprowadzenia z pokoju, który dzieliłam do tej pory z Ukochanym i psami. Jednak tym razem oboje się radujemy, że zrobiłam sobie izolatkę. Nigdy więcej kłótni o ściszanie telewizora, kiedy pracuję; o gadanie bez przerwy, kiedy pracuje Wojtek; ciągłego czepiania się o papierek na środku stołu i inne brednie. Jestem w tej materii beznadziejna, bo nie potrafię się skupić, kiedy wokół mnie panuje bałagan. Zanim zasiądę do nauki lub pracy, muszę wszystko pedantycznie wysprzątać. Teraz mogę traktować bezwzględnie moje małe imperium. Spokój, miłość i wieczna zgoda małżeńska!
Imperium jest niczego sobie, bo stoją w nim dwa kompy. Jeden to mój poczciwy Vaio, którego miałam lada dzień wymieniać na lepszy laptop. Znalazłam jednak inne rozwiązanie: zagarnęłam dziadkowi swój stacjonarny komputer. Jakiś czas temu Dziadkowie kupili sobie pakiet UPC, w którym dostali internet, więc zawieźliśmy im mój nieużywany stacjonarny komputer i nauczyłam dziadka obsługi wyszukiwarki internetowej. Moi dziadkowie wszechstronnie wymiatają, więc podczas kolejnych wizyt dowiadywałam się, na przykład, ile waży bozon Higgsa (cokolwiek to jest).
Dziadek stwierdził jednak, że dotarł już do końca Internetu i teraz jak czegoś nie wie, to woli szukać w książkach, więc wykorzystałam tę okazję i zagarnęłam komp z powrotem. Vaio jest wolny, kapryśny i zupełnie nieprzydatny do montowania filmów i obróbki zdjęć, więc stacjonarny komputer jest jak zbawienie. OK, na razie to raczej czyściec, bo jest to pięcioletni - ekhm - rzęch, ale powoli wzbogacamy go, ubożąc nasze portfele, w nowe części- a to już zapowiedź raju. W każdym razie już teraz jest szybszy od notebooka.
A propos raju- od kilku dni bawię się moimi nowymi zabawkami: Canonem 70d i Lightroomem. Ten drugi zupełnie przedefiniował wszystko, co myślałam o programach graficznych. Powiem tylko: wow! Proszę mi wybaczyć tę bezpośredniość, ale: z gówna da się bat ukręcić.
Zdjęcia przed obróbką i po niej:
Jeśli chodzi o Canona.. powiedzieć o nim, że jest fantastyczny, to tak jakby stwierdzić, że zimą nie jest zbyt gorąco. Co fotkę zbieram szczękę z podłogi i zachwycam się nad możliwościami tej lustrzanki. Muszę się du(uuuu)żo nauczyć w kwestii obsługiwania i ustawiania aparatu, ale już widzę, ile to cudo potrafi.
W gruncie rzeczy kupiłam go, żeby kręcić filmy, ale coś czuję, że i w fotografię także (z powrotem) się wkręcę. Oby mi tylko czasu starczyło. I cierpliwości Wojtkowi, którego mianowałam swoim nauczycielem.
* * *
Zaczynamy dziś, cholera, jesień. Przez całą noc padało (mogłam to obserwować na bieżąco, bo poszłam spać o 1:30, a wstałam 4 godziny później), rano to samo, do tego zawieja i zamieć. Wszystkie liście spadły z drzew i miotały się po chodnikach, jakby chciały ostatecznie wygonić lato. Naprawdę nieźle udaje się tej jesieni przejmować dowodzenie. O szóstej rano, kiedy wyszłam z psami, przywitała mnie mżawka, urywający głowę wiatr, ciemność i mrok. Wcale nie świetnie. Ale o dziwo na razie udaje mi się udawać, że nic mnie to nie obchodzi. Oby tak dalej.
Dobrze, że chociaż dla pływaka pogoda jest zawsze dobra. Drugi tydzień nowego sezonu pływackiego rozpoczęty - Warszawianka stała się już jednym z moich ulubionych miejsc. Jeśli chodzi o treningi, martwi mnie tylko to, że lepiej mi się pływa żabą i grzbietem niż kraulem. Nie wiem co o tym myśleć. Ostatecznie dobrze że kraulem lepiej niż delem. Zawsze coś..
Dzisiejszy trening (numer jeden - bo będzie jeszcze wieczorny) jak zwykle był genialny; miał tylko jedną wadę: moje farbowane wczoraj włosy. Jezu. Wczoraj po farbowaniu płukałam je w wannie dobre dwadzieścia minut, aż spływała z nich przejrzysta woda bez koloru. Dziś przed wejściem na pływalnię kilka razy pod rząd umyłam włosy, żeby mieć pewność, że nie zrobię wsi. Wszystko na marne. Wywołałam przerażenie w oczach pływaka z sąsiedniego toru, który był przekonany, że leci mi z głowy krew ;-) Nie wiem jak to możliwe, ale farba do włosów mnie po prostu oszukała.
* * * *
Na koniec: agility. Znowu trenuję ze Smoczkiem dwa razy w tygodniu. Jestem już tym trochę zdruzgotana. W Grzybnie przez miesiąc zrobiłam z nim porządny kawał roboty, zarówno na hopkach jak i na slalomie, a teraz znowu idziemy do przodu bardzo małymi kroczkami. Niestety nie jestem w stanie dojeżdżać na plac codziennie. Ani psychicznie (nienawidzę autobusów) ani czasowo nie dałabym rady tego uczynić. Nie wiem co mam z tym zrobić, ale muszę coś wymyślić, bo przez większość tygodnia Smok jest najfajniejszym na świecie, mądrym, skaczącym za Rastą, piłkami i dyskami, ale nieagilitowym borderem. Frustrujące i dla mnie i dla niego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz