Słyszę i myślę. I się zastanawiam. I nie mam śmiałości drążyć tego tematu, bo lekarz to dla mnie wciąż trochę jak nauczyciel dla gimb-, tfu, gimnazjalisty w szkole. I myślę sobie, myśl sobie co chcesz, ale nie wchodź w dyskusję z lekarzem. Może czegoś nie wiesz. Może jesteś niedouczona, w końcu to nie ty studiowałaś tu medycynę. Wychodzę więc z gabinetu z receptą w dłoni, rzucam ostatni raz spojrzenie na tych, których prawdopodobnie pozarażałam (przepraszam), gdy przed chwilą w poczekalni dostałam niepohamowanego ataku kaszlu i łzawienia, smarkania i innych pochrumkiwań. I myślę sobie, co się musi wydarzyć, żebym naprawdę wykupiła i zaczęła brać ten antybiotyk.
I się zastanawiam:
Czy jestem może nie na bieżąco i przegapiłam ten przełomowy moment w medycynie, kiedy antybiotyki zaczęły działać na wirusy.
Czy laryngolodzy mają jakieś tajemne moce i w badaniu fizykalnym, bez wymazów i testów potrafią stwierdzić, że infekcja jest bakteryjna, a nie wirusowa.
Oraz
Czy i dlaczego uważają, że skutki uboczne nadużywania antybiotyków, tak lokalne (ja) i globalne (społeczeństwo) są mniej istotne niż ryzyko pojawienia się dziwnych powikłań nierozpoczętej kuracji antybiotykowej (jestem narażona na gorączkę reumatyczną?),
a także, przede wszystkim
dlaczego w ogóle dopuszczają taką możliwość - czy to naprawdę ponad siły prywatnej (!) służby zdrowia, aby przyjąć pacjenta jeszcze raz za dzień lub dwa, to jest poświęcić mu znowu cztery i pół minuty i zweryfikować jego stan zdrowia?
I wciąż nie rozumiem.
Naprawdę, aby formalności stało się zadość, brakuje mi tylko, żeby lekarz powiedział mi na odchodne: "Mam cię w dupie, nie zawracaj mi już gitary".
To jest trzeci raz w tym roku, kiedy lekarze przepisują mi antybiotyki jak cukierki. Pierwszy raz w marcu na moją własną prośbę, kiedy po miesiącu charczenia i chodzenia z bólem głowy zasugerowałam lekarzowi, że rok wcześniej na te same przewlekłe objawy pomogła mi azitromycyna. Przepisał zanim mrugnęłam okiem. Drugi raz w lipcu, kiedy dzień po zawodach triathlonowych zaatakowało mnie zapalenie ucha. Pani doktor pobrała mi wymaz z ucha i od razu zapisała dwa różne antybiotyki, w tym jeden doustny o bardzo szerokim spektrum działania. Całe szczęście że nie zaczęłam go brać, bo dwa dni później okazało się, że moje bakteryjki wyhodowane z ucha są na ten środek zupełnie niewrażliwe. No i trzeci raz dziś, bo od kilku dni ostro boli mnie gardło. Samopoczucie w stosunku do wczoraj i przedwczoraj jest naprawdę niezłe, ale takiego bólu gardła i szyi nie miałam już dawno, o ile kiedykolwiek. No i niestety jak zwykle mam wrażenie, że do chorowania trzeba mieć końskie zdrowie, bo nie da się w tym systemie normalnie pójść do lekarza i bez obaw zastosować się do jego zaleceń. No więc straciłam półtorej godziny na to, żeby wciąż nie wiedzieć co mi jest i co powinnam zrobić, żeby jak najszybciej się wyleczyć.
Mój krajobraz od poniedziałku. Niech mnie ktoś uratuuuuuje. |
Tak więc zakończyłam trzeci i niestety nie ostatni dzień chorowania. Nie chciałam roztrenowania, ale roztrenowanie zachciało mnie, więc szykuje mi się cały tydzień bez treningów. O ile o rower się nie boję, tak mam już mroczne wewnętrzne wizualizacje o tym, że zapominam jak się biega i cofam się w pływackim rozwoju o lata świetlne.
Bardzo się nie nadaję do bycia niekonstruktywnym człowiekiem. Największym moim osiągnięciem dziś było... o to:
Najpierw zgubiłam samochód na parkingu podziemnym - co mnie podkusiło żeby tam parkować? Specjalnie zatrzymałam się obok myjni, żeby mieć jakiś punkt odniesienia. Po kilku minutach coraz bardziej histerycznego wypatrywania Audinki zorientowałam się, że jestem poziom niżej w budynku. Potem - typowe - tak strasznie uważałam, żeby nie zarysować stojącego obok mnie pięknego, błyszczącego z nowości Golfa, że wycofałam ostrożnie ze swojego miejsca, po czym koncertowo przypieprzyłam bocznym lusterkiem o słup. Metafora mojego życia...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz