Naprawdę jest o czym pisać. Na tych zawodach było bardzo dużo "pierwszych razów", a ponadto po raz pierwszy miałam wrażenie, że dzieje się coś naprawdę wielkiego. I oczywiście jak zwykle zaczęło się od erroru...
Heheszki przed startem ;-)))) |
Tu już nie było heheszków. Tu było: Holi szit, kto znowu zasnął na starcie i dlaczego to znowu byłam ja?! |
Od czwartku w ruch poszło pół apteki. Zasadniczo unikam wszelkiego rodzaju lekarstw, więc tym bardziej było mi źle z tego powodu, że zapodaję sobie taką bombę na kilka dni przed zawodami. Kompletnie głupio byłoby jakimś cudem wpaść na dopingu przez jakąś głupotę typu Ibuprom. Stałam więc w aptece z glutem do pasa i sprawdzałam substancje czynne proponowanych specyfików na liście antydopingowej... Wyszłam z apteki z torbą pastylek, ziół i płukanek, które miały mnie ekspresowo uzdrowić.
Biegnę albo nie biegnę... |
Dzięki drobnej awarii zdrowotnej zrobiłam sobie mały tapering przedstartowy. W czwartek jednak nie mogłam odmówić sobie pływania z Mastersami na Warszawiance. No i małego biegania w piątek i jeszcze sprawdzenia wody w Zegrzu w sobotę. No ale w sobotę już naprawdę wypadało być w miarę ogarniętym, zdrowym człowiekiem, którym byłam, powiedzmy, w połowie. Tego dnia było jednak do zrobienia tyle rzeczy, że zatoki chyba zapomniały, że mają jakiś problem i postanowiły się zmobilizować razem z resztą organizmu.
Pierwszy raz cały dzień przed startem musiałam poświęcić na techniczno-logistyczne przygotowania do zawodów. Start i meta znajdowały się w odległości około 30 kilometrów od siebie, a po drodze trzeba było ogarniać strefy zmian. Już sama myśl o tym, że tym razem wszystko odbędzie się niestandardowo, trzeba będzie ogarnąć wrzucanie swoich rzeczy do worków i tak dalej, napawała mnie przerażeniem. Trzeba bowiem wiedzieć, że w strefach zmian jestem wciąż wyjątkową sierotą bożą, utykam w piance na zawsze, nie mogę założyć butów, kask postanawia przestać chcieć się zapinać i takie tam. Wszystko przeciwko mnie, więc co dopiero mówić o logistycznym ogarnięciu niezapomnienia niczego do strefy? W każdym razie w sobotę wyszliśmy z domu o 10, wróciliśmy o 17:30 na niespełna godzinę, a potem znów jechaliśmy w miasto, tym razem na odprawę techniczną. To było kolejnym ciekawym przeżyciem, zwłaszcza że po przekazaniu ważnych informacji dotyczących zawodów, organizator zabrał nas, zawodników, na dach hotelu Westin, żeby zrobić nam pamiątkowe zdjęcia. Musieliśmy najpierw podpisać się pod długim dokumentem, w którym obiecywaliśmy, że nie będziemy skakać z dachu otoczonego li jedynie subtelnym murkiem :-)
Fot. Sportografia.pl/Sport Evolution - LINK DO ŹRÓDŁA |
Na miejscu zawodów już wszystko toczyło się szybko. Krótka rozgrzewka, zakładanie pianki, chwila na przepłynięcie się w tę i tamtą i już trzeba było ustawiać się na starcie. No i poszły! A raczej pobiegły, a ja, największa lama startowa świata, trzy metry za resztą. Jak można już sekundę po starcie utrudnić sobie życie? W każdym razie dobiegłam do tej wstrętnej bojki i zaczęłam wreszcie płynąć. Ku mojemu zaskoczeniu dogoniłam dwie dziewczyny przed sobą. Na sekundę się rozluźniłam i... dziękuję, do widzenia. Na pierwszej bojce znowu goniłam, a na kolejnych goniłam już tylko bardziej.
Pływanie w piance w otwartej wodzie ma to do siebie, że się płynie, macha tymi odnóżami, a ma się wrażenie, że stoi się wciąż w miejscu, a tętno nie jest tak wysokie jak powinno być. Dopiero potem zapis z zegarka wywołuje zdziwienie: o, jednak się nie obijałam. Takie przemyślenia miałam po zobaczeniu zapisu z Polara, jednak w wodzie myślałam tylko o tym, że:
- chyba ruszyłam tempem na dwieście metrów, umrę
- chyba jednak za wolno, a coś nie mogę przyspieszyć
- jezu, czy ja w ogólę płynę?
- płynę albo nie płynę...
- dlaczego tyle płynę, a boja wciąż daleko...?
- płynę i płynę i płynę, boże, niech no już wsiądę na rower, wszystko będzie prostsze
- co ja robię tuuuu, uuuuuu....
Woooooooooody.... |
No i bieg. Zaraz za T2 skończyła się moja przewaga nad Olą, która włączyła szósty bieg i odleciała za horyzont. Ja natomiast zostałam w towarzystwie bomby tysiąclecia. Przyznam szczerze, że po świetnym samopoczuciu na biegu w Ślesinie spodziewałam się zupełnie czegoś innego niż takiego konania. Do tego wiedziałam, że prędzej zejdę śmiertelnie niż wycofam się z wyścigu, i to chyba martwiło mnie najbardziej, bo przed sobą miałam dziesięć kilometrów. Biegłam sobie Krakowskim Przedmieściem i czułam, że ledwo sunę do przodu. Zegarek miał trochę inne zdanie, ale to uczucie było naprawdę denerwujące. Chciałam, naprawdę chciałam, ale nie mogłam i myślałam tylko o tym, że w sumie to nie mam innego wyjścia, niż tylko dotrwać jakoś do końca. Wlazłam do słynnego Nothing Boxu, byłam tam tylko ja i metr podłoża przede mną. No i jeszcze ta kolka... Nie wiem czy to wina śniadania (które było owszem, nie testowane wcześniej, ale z absolutnie bezpiecznych składników) czy żelu zjedzonego na rowerze czy ogólnego zgniecenia wnętrzności na rowerze, ale niestety trzyma mnie do dzisiaj. Był ze mną też ból stopy, z którym nie mogę sobie poradzić już ponad miesiąc. Czasem odpuszcza, czasem wraca - akurat na niedzielę musiał, skubaniec, powrócić. Przez to biegło się jeszcze gorzej, leciałam mocno na pięty i to też pewnie miało swój udział w pojawieniu się kolki. No ale nic, dotrwałam do mety.
Sam finisz był zaś doświadczeniem jak ze snu. Zastanawiałam się przez chwilę, co oni tam rozpylili, że na ostatniej prostej unosi się tak DZIKA energia, napędzana przez euforyczne tłumy kibiców?! Każdy zawodnik wbiegający na metę mógł przez chwilę poczuć się jak Gwen Jorgensen albo Javier Gomez wygrywający Puchar Świata. To było coś, serio.
I tak moja przygoda z 5150 Warsaw Triathlon zmierza ku końcowi. Było jeszcze wejście na podium, bo - no cóż - było nas w kategorii PRO tylko pięć. Szkoda że Marysia Cześnik i Ewa Bugdoł wycofały się z zawodów. Oczywiście gratulacje na podium były super sympatyczne, ale wiadomo jak jest. Lepiej dla mnie byłoby porównać swoje czasy z większą liczbą mocnych zawodniczek niż jarzyć się na piedestale :-) Dużo jeszcze pracy przede mną. Na razie cieszy mnie to, że to, co ma się poprawiać, idzie stopniowo do przodu. Droga którą sobie wybrałam wymaga ode mnie systematycznej pracy i cierpliwości. No i trochę odporności psychicznej, bo na treningach z pływakami też codziennie jestem, oczywiście, ostatnia. Ale tak jak dwa miesiące temu ledwo widywałam ich nogi przed sobą, tak teraz coraz więcej treningów jestem w stanie zrobić razem z nimi, w ich limitach czasowych. Zresztą pływanie to dziwny, specyficzny sport i nie wymagam już tego, żeby na każdym treningu notować widoczny progres. Nie o to chodzi. Dzień po dniu, tydzień po tygodniu i miesiąc po miesiącu robię swoje bo wiem, że ta praca "odda" ile może. A jak odda, to będę mogła pełniej zająć się bieganiem i rowerem - zapewne w tej kolejności - i spodziewać się, że kolejny wyścig będzie wyglądał trochę inaczej.
Na koniec jeszcze film nakręcony przez Kamową - super pamiątka, choć niestety widać apogeum mojego zmasakrowania na biegu :-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz